Logo Kurier Iławski

Pierwsza strona
INFORMACJE
Opinie
Kurier Zdrowia i Urody
Papierosy
CENNIK MODUŁOWY
Ogłoszenia drobne
Ogłoszenia modułowe
Stopka
Wyszukiwarka
FORUM

Opinie
Dumne cztery pokoje burmistrza (oklaski)
Dekalog dla wyspy Wielka Żuława
Sezon na grzyby
Po co segregować odpady? Egzamin z dyscypliny
Czy teraz lubi się wracać do szkoły?
LGBT w radzie miejskiej Iławy?
Pozostały tylko obietnice
Epidemia paradoksu
Połowa wakacji minęła, nastroje raczej słabe
Burmistrz zamyka amfiteatr i ma spokój!
Nic się nie stało. Jedziemy!
Ciemność widzę!
Turystów może to nie irytować?
Śmieci nasze powszednie
Dziennik końca świata (7). Powrót do normalności
Ulica księcia Surwabuno
Ewa Wiśniewska, czyli „Powrót Smoka”
Na młode wilki obława…
Serdeczny szwindelek
Szkoda nas na szaszłyki, dlatego chłodźmy głowy!
Więcej...

Opinie

2013-11-06

Majewska: O iławskich restauratorach



Jeden lepiej, a drugi gorzej, jak mawiał Jerzy Stuhr. A może on o śpiewaniu mówił? Nieważne. Ważne, że w tym samym kontekście.


Iławo, ojczyzno moja... Ty jesteś jak wielka taca wyśmienitej strawy. Ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie, kto stracił możliwość skosztowania owej strawy. Iławo... cóż żeś mi uczyniła. Iławo... pustkę w żołądku moim.

Ostatnio, nawiedzając moją ukochaną, rodzinną Iławę, odwiedzam także wszelkiego rodzaju przybytki rozpusty kulinarnej. Co prawda, Makłowiczem nie jestem. Nie jestem też rewolucjonistką Magdą Gessler... Choć w sumie jakby nas tyłem ustawić, to niejeden miałby problem z odróżnieniem, która to która. Szerokość w biodrach podobna, kształt części zadu takoż samo obfity.

Ale wracając do moich rodzinnych odwiedzin i kulinarnej rozpusty. Zawsze, gdy jestem, wpadam do jakiegoś lokalu, restauracji, baru i kosztuję to, co w karcie mają.

To, że restauracje, bary, fast i slow foody rosną jak grzyby po deszczu, to każdy widzi. Co nawet już w jednej z komercyjnych informacyjno-gawędziarskich stacji telewizyjnych zauważył dziennikarz, kwitując rozmowę ze znanym aktorem o rosyjskim imieniu – każdy głupi dziś gotuje. Jeszcze co drugi serial w tv z wątkiem kuchennym i zawody w gotowaniu na najlepszego „masterczifa”. Jeszcze trochę to będziemy mieli program „Tap Madel Czif”.

Wydaje mi się, że też niektórzy iławscy restauratorzy (chyba nad wyrost słowo, ale niech będzie) poszli za modą telewizyjną. Otwierają knajpy, robią castingi na kucharzy, kelnerów, panów od odbierania płaszczy, panów od pokazywania stolika, barmanów, pomocników barmana i całą rzeszę innych podwładnych. Gdy już mają lokal, personel, to zaczynają kulinarną podróż. Jak mawiał Horacy „od jajka do jabłka”. Szkoda tylko, że zapominają o wielu istotnych niuansach... A diabeł tkwi w szczegółach.

No i tak niedawno jeszcze na Starym Mieście w Iławie była sobie knajpka o nazwie bardzo bliskiej każdemu futboliście. Karmili, co prawda dobrze, jeśli jedynym daniem, jakie jemy w życiu, jest pizza. Czyli menu ubogie dla kulinarnego podniebienia. Piwo drogie jak na rynek iławski też nie miało wielu zwolenników. Drobiowo brzmiąca knajpa przekazała pałeczkę innej. Zielonej i to nie chyba tylko z nazwy. Poza przytłaczającą ilością zielska, jakie okala zewnątrz i wewnątrz restaurację, niczego nie ma w nadmiarze.

Zadajmy sobie pytanie – zakładając, że ten bar jest jedyną jadłodajnią w mieście – co zrobić, gdy jestem uczulony/na na kwiaty doniczkowe? Umieram z głodu. Byłam w środku tylko raz, ale wystarczyło, by poczuć się źle. Przecież przyszłam „coś” zjeść. Nie kupiłam biletu do palmiarni. Jedyny chyba plus z owego punktu żywieniowego taki, że wokół wszyscy mieszkańcy swobodnie korzystają z Wi-Fi. Ma większy zasięg niż tzw. ławeczka internetowa pod ratuszem. Stoisz obok niej i nijak zasięgu nie ma. Pewnie burmistrz na noc modem do domu zabiera... z oszczędności.

Wróćmy jednak do kulinarnej strony mojej ukochanej Iławy. „Żółta” restauracja od lat serwuje sałatę z kurczakiem w sosie czosnkowym. Smak wciąż ten sam, niepowtarzalny tak samo jak widok z okna. I to bez względu na porę roku. Kocham to miejsce za ten widok, tak samo jak sąsiednią tawernę – też za widok.

Mankamentem tej pierwszej restauracji jest brak klimatyzacji. Jednego sobotniego wieczora razem ze znajomymi poszliśmy na piwko. Ludzi tłum, ale tylko dlatego, że w sąsiedniej tawernie cała sala była zarezerwowana. Opary alkoholu i potu mieszały się w powietrzu. Grzejniki na maksa i zero świeżego tlenu. Kelnerka na prośbę o otwarcie okna odparła, że nie wolno jej otwierać, gdy są na salach klienci. A przecież to nieekonomiczne! Klient w chłodnym pomieszczeniu spożywa więcej alkoholu. W dusznym, wypija jedno piwo i... wychodzi do innego przybytku tak jak my.

Do wspomnianej tawerny nie poszliśmy, bo zajęte. A tam, jak zawsze można liczyć na wielką porcję frytek z dodatkowo płatnym ketchupem. Ciekawe, czemu niepobierana jest opłata za sól? Hmmm.

Nos zaprowadził nas do restauracji w jamie. Co prawda, szefem tej jadłodajni jest mój kuzyn, ale nie przygotowuje dań. Bynajmniej tamtego wieczora tego nie robił... zapytałam kelnerki. Na dzień dobry, a raczej dobry wieczór, micha smalcu przetopionego z cebulką i trzy rodzaje chleba. Wybieramy z karty drobiową wątróbkę z jabłkiem i zasmażanymi buraczkami. Palce lizać! Danie sporej gramatury zapełniło nasze żołądki. Zapiliśmy zimnym chmielem i humory nam zaczęły dopisywać. No przecież nie na darmo ktoś wymyślił powiedzenie „Zły Polak – głodny Polak”. Jednak długo w tej jamie-grobowcu nie można siedzieć. Kontakt ze światem żaden.

Gdy słonko jeszcze dobrze przygrzewało stare kości, zauroczona swoim Małym Jeziorakiem – bo przecież od kołyski jego widok mi z okna przyświecał – wyskoczyłam ze starym kumplem na „browara” do knajpy, gdzie kiedyś stał duży, tartaczny komin. Oj, pamiętam czasy, gdy z bramy tartaku wychodzili ludzie po ciężkiej pracy, a na portierni ganiałam koty, bo portierem był mój wujek. Kurde, to były czasy. Ale mam już zimne piwo, kelner podał. Dysputy moje i kumpla nad życiem przeciągały się i nawet nie zauważyliśmy, kiedy zamiast słońca na niebie pojawił się księżyc. Dochodziła chyba godzina 23. Wołamy kelnera i prosimy o jeszcze jedną kolejkę piwa. Odmawia. Kelner śmie twierdzić, że do 23 (a brakowało jakieś 10-13 minut) nie zdążymy wypić i on nie przyjmuje zamówienia, bo o 23 restauracja jest zamykana i musimy opuścić lokal. Że co?! Pytam... grzecznie, żeby nie było. Kelner chyba nie zna moich i kumpla możliwości. Piwa nie podał, zadbał o naszą wątrobę.

Ale to niejedna knajpa, z której wypraszają. W parku stare, znane bistro też po północy wyprasza gości. Mam z tej knajpy parę szklanych pamiątek. Bo przecież jeśli zapłaciłam za piwo, to zabieram je ze sobą, gdy każe mi się wyjść. W kieszeń sobie nie wleję. Za kołnierz też nie wylewam, jak zapłacę.

Kiedyś, gdy zaczęto w tym barze serwować japońską kuchnię (za duże to słowo, ale pisałam już, że to w prezencie z okazji pierwszego mojego felietonu), do dań podawano widelce zamiast pałeczek. A kelnerka zamiast „susi” mówiła z niemiecką twardością „suszi”. Mnie to susz(y), gdy za bardzo posolę potrawy dzień wcześniej.

Na koniec zostawiłam sobie najnowsze dziecko iławskich restauratorów. To stanęło na miejscu „Zefirka” u progu Dużego Jezioraka. Można by rzec, cudo na 102, ale nie... tam jest 110.

Restauracja przestronna, minimalistyczna, rodem z IKEA. W progu wita mnie pan i wskazuje palcem stolik. Z lekka mi się nogi rozjeżdżają, choć nic nie piłam wcześniej. Podłoga śliska, idę zatem bardzo delikatnie stąpając niczym baletnica z nadwagą.

Jest nas nieduża grupa ludzi – czteroosobowa. Wybieramy dania. W prezencie od szefa kuchni dostajemy roladkę naleśnikową ze szpinakiem. Smaczna, szkoda tylko, że polana została sosem hamburgerowym z plastiku. Ale to nieważne, darowanemu naleśnikowy nie zagląda się do środka. Kelner fajny chłopak. Na dzień dobry przyznaje, że nie ma doświadczenia w tej pracy. To, że nadchodzi, słychać było z daleka, bo miał podkute buty, a że sala była pusta, to echo niosło.

Powiem szczerze, wyluzowana kaczka na ziemniaczkach z modrą kapustą była smaczna. A smaczniejsza tym bardziej, że wprost od rodzimego kucharza, a nie jakiegoś tam z wieloletnią praktyką, który pobierał nauki we Francji czy Włoszech.

Miło było. I nawet to, że kelner biegał do nas co chwilę w podkutych butach pytając, czy nam smakuje, nie zakłóciło pracy mojemu układowi trawiennemu.

Jak pan Bóg przykazał po skończonej konsumpcji prawie wylizałam talerz i ułożyłam sztućce, wskazując na to, że można go zabrać. Grzeczność jednak kelnera była wyjątkowa. Zapytał nasty raz, czy mi smakowało i czy skończyłam i... czy może zabrać talerz. Kurde, co niby jeszcze miałam zjeść?!

Teraz czekam na otwarcie się kolejnej restauracji w mojej ukochanej Iławie. Jestem pełna nadziei, że kelner będzie umiał odczytywać znaki kulinarne, że nie będzie z łapanki z pośredniaka, że jednodaniowy obiad dla jednej osoby w cenie 45 zł będzie podany tak, jak na to wskazuje cena i miejsce.

Oby też nóżka kurczęca ułożona na kurkach z pobliskiego lasu nie była nieokreślonym bliżej kawałkiem kuraka posypanym pieczarkami, jak to zdarzyło mi się smakować nad jeziorem Łabędź, tuż za miastem moim ukochanym. Smacznego!

JOANNA MAY MAJEWSKA



  2013-11-06  

Z komentarzami zapraszamy na forum
Wróć   Góra strony
102880743



REDAKCJA:
redakcja@kurier-ilawski.pl


Zaproszenia: co, gdzie, kiedy?
informator@kurier-ilawski.pl


Biuro Ogłoszeń Drobnych:
drobne@kurier-ilawski.pl


Biuro Reklamy:
reklama@kurier-ilawski.pl


Kronika Towarzyska:
kronika@kurier-ilawski.pl






Pierwsza strona | INFORMACJE | Opinie | Kurier Zdrowia i Urody | Papierosy | CENNIK MODUŁOWY | Ogłoszenia drobne | Ogłoszenia modułowe
Stopka | Wyszukiwarka | FORUM | 
E-mail: redakcja@kurier-ilawski.pl, reklama@kurier-ilawski.pl, ogloszenia@kurier-ilawski.pl
Copyright © 2001-2024 - Kurier Iławski. Wszystkie prawa zastrzeżone.