Logo Kurier Iławski

Pierwsza strona
INFORMACJE
Opinie
Kurier Zdrowia i Urody
Papierosy
CENNIK MODUŁOWY
Ogłoszenia drobne
Ogłoszenia modułowe
Stopka
Wyszukiwarka
FORUM

Opinie
Dumne cztery pokoje burmistrza (oklaski)
Dekalog dla wyspy Wielka Żuława
Sezon na grzyby
Po co segregować odpady? Egzamin z dyscypliny
Czy teraz lubi się wracać do szkoły?
LGBT w radzie miejskiej Iławy?
Pozostały tylko obietnice
Epidemia paradoksu
Połowa wakacji minęła, nastroje raczej słabe
Burmistrz zamyka amfiteatr i ma spokój!
Nic się nie stało. Jedziemy!
Ciemność widzę!
Turystów może to nie irytować?
Śmieci nasze powszednie
Dziennik końca świata (7). Powrót do normalności
Ulica księcia Surwabuno
Ewa Wiśniewska, czyli „Powrót Smoka”
Na młode wilki obława…
Serdeczny szwindelek
Szkoda nas na szaszłyki, dlatego chłodźmy głowy!
Więcej...

Opinie

2008-04-09

Życie to czasem poezja prozy!


Przyznam – nie spodziewałem się, że z tak niesamowitym odzewem spotka się mój ubiegłotygodniowy tekst ilustrujący życie mego ojca Zenona. Te niestety dobiegło kresu, ale – jak napisałem – nie pozwolę, by ów finał przesłonił koloryt owej przebarwnej postaci. Stąd swoje wspomnienie skreśliłem w lekko nostalgicznej, acz anegdotycznej formule. I to niesamowicie – że użyję kolokwializmu – „chwyciło”. Setki, dziesiątki ludzi non stop gdzieś mnie zaczepiało i prosiło o jeszcze jeden tekst i jeszcze kilka zdjęć, czemu czynię zadość.


Leszek Olszewski


Niech więc to będzie drugą i ostatnią odsłoną memorabiliów tyczących Zenona Olszewskiego, naprawdę wyjątkowego człowieka, którego jeden z pacjentów nazwał nawet „naszym doktorem Judymem” i to określenie szczególnie przypadło mi do gustu. Ojciec bowiem potrzebującym pomocy nie odmawiał nigdy. Wróćmy więc do zawieruchy dziejowej, której rączo stawiał on czoła w pełni swoich sił witalnych i umysłowych. Niech kolejne smakowite fakty ujrzą światło dzienne! Na początek uchylę kilka tajemnic alkowy, tj. tych tyczących jego prywatnych pasji.

Tych miał wiele, ale bezwzględne pierwszeństwo wśród nich zajmowała muzyka. Po wojnie, jeszcze w okresie licealnym, ojciec (jako akordeonista) wchodził bowiem w skład rodzinnego big bandu, który całkiem nieźle prosperował finansowo na graniu po różnych weselach, festynach, zabawach, Dniach Kobiet – co tam się trafiło. Twierdził wręcz, że z tego, co zarobił, utrzymywał przez kilka lat siebie i swoją matkę, a moją babkę Helenę. Grupa miała swą siedzibę w Suszu, a koncertowała nawet w Mławie, Warszawie i Trójmieście.

Kres jego karierze w suskim wcieleniu Beatlesów położyło rozpoczęcie studiów medycznych w 1952 roku, niemniej z grania – na użytek już domowy oraz odwiedzających domostwo gości nie zrezygnował praktycznie do czasu, aż choroba wywróciła mu życie do góry nogami. Pamiętam, że jak przez kilka lat dojeżdżał do Warszawy na kursy mające dać mu II stopień specjalizacji, jego idee fixe było kupienie na bazarze Różyckiego albo na Chmielnej akordeonu, o którym całe życie marzył. Rzecz szła o pożądaną ilość basów i tu coś mi tłumaczył, co jako dziecko nie za bardzo rozumiałem.

Aż raz zadzwonił uradowany z Domu Lekarza na Schroegera: „Mam zamówiony akordeon. Nie powiem, ile dałem, bo mama się do mnie nie odezwie. Jak dam koncert po powrocie, dopiero zobaczycie, co potrafię”! Zwiózł to potem jakoś pociągiem, ogromną walizkę umieścił u siebie na szafie. Kilka razy w tygodniu brał instrument we władanie i się zaczynało. Pasaże schodziły mu z palców w wirtuozerskim tempie, bezbłędnie dobierał do tego akordy. Pokój obok czyniłem mu kontrapunkt, doskonaląc na pianinie Bacha czy Chopina na lekcje w szkole muzycznej. Że sąsiedzi jakoś przez to przeszli, do dziś nie posiadam się z podziwu. Nie staraliśmy się bowiem specjalnie o to, by komuś nie przeszkadzać, a raczej może ulegaliśmy temu, co wydobywało się z kolejnych taktów – w ojca przypadku taktów napisanych przez Straussa, Lehara, Offenbacha, Kalmana i tego typu klasyków, których uwielbiał.

Miał w konsekwencji tego ogromną słabość do operetki. Zawsze w stolicy starał się bywać tam raz w tygodniu, a i nam z matką nie przepuścił, fundując bilety zwykle nazajutrz po naszym przyjeździe w odwiedziny. Swoimi muzycznymi perturbacjami żył niemal do końca. Jeszcze pół roku temu w drodze do Gdańska przegadaliśmy o tym ładne kilkadziesiąt minut, chociaż bardziej śmiał się wówczas z tego, jak skończyła się jego kariera jako sportowca, a ściślej boksera AZS-u Gdańsk…

Zapisał się do owej sekcji, razem z kolegą z roku, późniejszym mistrzem Polski, o nazwisku Mikołajczewski. Po jakimś czasie Wybrzeże zelektryzował mecz pięściarski AZS-u Gdańsk z AZS-em Warszawa. Ojciec miał na 100% walczyć. Kilka tysięcy ludzi kupiło bilety. Wpadł więc, że zaprosi na tę okoliczność matkę – żeby przyjechała z Susza, zobaczyła, jak syna oklaskują tłumy i to, że oprócz nauki wybił się on także w sportowym wyczynie. Babcia rzeczywiście się zjawiła, zasiadła w pierwszych rzędach, ale jak Zenek rozpoczął pojedynek i zainkasował dwa bodaj lekkie ciosy przeciwnika, zaczęła drzeć się na całą halę: „Jezus, Maria, zostaw (tu niecenzuralne słowo) mojego syna, zabieraj ręce! Zenuś, uciekaj, on cię zabije, ratujcie! Zabije mi (tu znów niecenzuralne słowo) dziecko” – i w szloch!

Ojciec najadł się wstydu za pułk wojska, ale że matkę kochał na zabój, wieczorem tego samego dnia obiecał jej, że z boksem kończy, na co ona, że jeśli chce, będzie mu przesyłać więcej kieszonkowego, żeby tylko nie bił się za pieniądze! Co oczywiście nie miało miejsca, ale tak sobie to wytłumaczyła. Bo – na zdrowy rozum – kto darmo pozwoli obijać się w ringu jakiemuś osiłkowi, no powiedzcie sami? Ojciec przerzucił się więc, jak pół Wybrzeża wtedy i dziś, na kibicowanie Lechii Gdańsk. Mowa naturalnie o piłkarzach.

Bakcyl do piłki został mu już do końca. Po przeprowadzce do Iławy zaczął interesować się występami Jezioraka, później przez kilkanaście lat był lekarzem klubowym na Sienkiewicza i starał się nie opuścić żadnego meczu w Iławie – to była jego sportowa karma! Szpital desygnował w sobotę bądź niedzielę karetkę, ojciec w domu się ubierał i naprzód – kibicować i jak trzeba pomagać niebiesko-białym! Zostało mu to do końca – w każdy weekend do rundy jesiennej ubiegłego roku musiałem mu na bieżąco dosyłać wyniki IKS-u, mimo że nie za bardzo mnie one prywatnie interesowały, ale siła wyższa!

Z okresu Jezioraka mała anegdota. Bywał też na meczach pewien prywaciarz – właściciel kilku barów w okolicy, którego ojciec nazywał ze śmiechem „Picer”. „Picer” był przystojnym mężczyzną po 60-tce o orlim nosie, który to zawsze dźwigał ciemne, gwiazdorskie okulary. Osobnik ów często zapraszał ojca na obiady i kieliszeczek dobrego alkoholu, po którym Zenon wracał w domowe pielesze w tak świetnym nastroju, jakby z grupą Monty Pythona wystąpił właśnie w kilku skeczach. „Picer” bowiem nieodmiennie i zawsze snuł dziesiątki niesamowitych opowieści o swoim życiu, w które ojciec musiał udawać, że wierzy.

W skrócie to, brał ów prawie udział w zamachu na Hitlera latem 1944 r., pilotował angielskie bombowce nad Berlinem, uciekł z egzekucji w Katyniu, a po wojnie rządził futbolowymi klubami na Śląsku, polecił Kazimierzowi Górskiemu Lubańskiego, zaprzyjaźnił się w Krakowie z biskupem jeszcze Wojtyłą – no powiedzcie, jak takiego człowieka można nie szanować? Ojciec ogromnie go przy tym lubił i jak miał odeń zaproszenie, często i mnie namawiał na towarzyszenie mu, czemu raz nie odmówiłem i musiałem po 10 min. wyjść, porządnie się wyśmiać, bo rwało mi szczękę, a wypadało udawać, że słucha się „Picera” na poważnie.

Z „Picerem” łączyła go z pewnością miłość do zwierząt, a wyjątkową słabość mieli panowie do kotów. Przy czym „Picer” naturalnie w dawnych czasach miał w domu znalezionego w lesie rysia oraz odchował od dziecka czarną panterę, którą dostał od znajomego z ZOO, ojciec zaś posiadał „zaledwie” dachowca o imieniu Mimi, a po jego odejściu w 2003 r. schedę przejęła Niunia, która aktualnie ma się świetnie.

Oba kociaki miały w ojcu swojego wielkiego fana. Dla Mimiego potrafił raz na miesiąc wsiąść rano w ekspres do Warszawy i zwieźć mu opasłą reklamówkę ekskluzywnych karm tutaj niedostępnych…

Tak, umiejętność dawania, bez oczekiwania czegokolwiek w zamian, była jego cechą flagową. Odczuło to wielu i niech tak świetnie ufortyfikowana pamięć o Nim zostanie w naszych sercach i umysłach na zawsze.

LESZEK OLSZEWSKI




Przy medycznej nysce Zenon Olszewski, lekarz klubowy Jezioraka w pełnej krasie (na lewo od niego Stanisław Piasek)




Ojciec z nieodłącznym towarzyszem życia duchowego




Przekomarzanie się z ukochanym kotem Mimi

  2008-04-09  

Z komentarzami zapraszamy na forum
Wróć   Góra strony
102478621



REDAKCJA:
redakcja@kurier-ilawski.pl


Zaproszenia: co, gdzie, kiedy?
informator@kurier-ilawski.pl


Biuro Ogłoszeń Drobnych:
drobne@kurier-ilawski.pl


Biuro Reklamy:
reklama@kurier-ilawski.pl


Kronika Towarzyska:
kronika@kurier-ilawski.pl






Pierwsza strona | INFORMACJE | Opinie | Kurier Zdrowia i Urody | Papierosy | CENNIK MODUŁOWY | Ogłoszenia drobne | Ogłoszenia modułowe
Stopka | Wyszukiwarka | FORUM | 
E-mail: redakcja@kurier-ilawski.pl, reklama@kurier-ilawski.pl, ogloszenia@kurier-ilawski.pl
Copyright © 2001-2024 - Kurier Iławski. Wszystkie prawa zastrzeżone.